Camryn
zawsze inaczej patrzyła na świat. Odstręczała ją myśl o robieniu całe życie
jednej i tej samej rzeczy. Zestarzenia się z poczuciem, że nie wykorzystała w
pełni danego jej czasu. Jedyną osobą, która podzielała jej zdanie i chciała jej
zapewnić życie, jakiego chciała był Ian. Byli nierozłączni dopóki wypadek
samochodowy nie rozdzielił ich na zawsze. Camryn nie mogąc się pozbierać po
stracie, postanowiła już nigdy się nie zaangażować, bojąc się ponownego bólu.
Od tamtego czasu jej życie straciło wszystkie barwy, a Camryn powoli zaczęła
zapadać w depresję. Wyrusza w podróż do nikąd w poszukiwaniu odpowiedzi. W
autobusie poznaje Andrew. Na początku trzymany na dystans, z czasem odnajduje
drogę do jej serca. Razem zmierzają w swoim kierunku, przywiązując się do
siebie. Ta podróż odmieni ich oboje. Okaże się jednak, że nie tylko Camryn ma
swoje sekrety. Czy ci, którzy postanowili nigdy nie pokochać odnajdą to, czego
szukają?
„The edge of never” nie jest typową powieścią. Jest
raczej z tych, które, gdy się kończą, zabierają kawałek twojej duszy i już
nigdy nie jesteś taki, jak kiedyś. Otwierając tę książkę, wyruszyłam w
amerykańską road to nowhere. W poszukiwaniu moich odpowiedzi. Z klasycznym
rokiem w słuchawkach i otwartą drogą przede mną. Nie wiedziałam gdzie mnie
doprowadzi, ani co odnajdę na jej końcu. Jednego tylko mogłam być pewna. Już
nigdy nie będę taka sama.
„Pamiętaj,
by zawsze być sobą i nie bój się mówić to, co myślisz czy marzyć na głos.”
Najważniejsze to być sobą. To nasze życie i powinniśmy je
spędzić tak, jak my tego chcemy, a nie tak, jak inni tego od nas oczekują.
Powinniśmy podążać za swoimi marzeniami, nie zważając na nic innego. To nasz
czas. Jedną z rzeczy jakie Camryn i Andrew odnaleźli na swojej drodze było
podążanie za własnymi pragnieniami. Bycie sobą mimo wszystko. Pomagali sobie
nawzajem zrozumieć kim naprawdę są. Dopiero razem zaczęłi w pełni żyć,
odkrywając rzeczy, o których wcześniej nawet nie śnili. Oboje zranieni przez
życie wyruszyli w poszukiwanie sensu. Zgubili go po stracie bliskiej osoby. Nie
potrafili już żyć. Jedyne, co im zostało to porzucić przeszłość i ruszyć ze
swoim życiem do przodu.
Oboje chcieli od życia czegoś więcej. Odnaleźli to
podczas tej podróży. Nauczyli się też kochać. Dopiero wtedy zrozumieli co
naprawdę znaczy miłość. Oboje walczyli z tym uczuciem z całych sił.
Doświadczenia zmusiły ich do wzniesienia wokół siebie murów. Wspólnymi siłami
burzyli je, ucząc się nawzajem płakać, kochać i brać z życia pełnymi garściami.
On nauczył ją swobodności. Udowodnił, że nie ma rzeczy idealnych i ona także
ich takimi nie zrobi. Ona nauczyła go brać życie bardziej na poważnie. Od
niektórych spraw nie da się po prostu uciec. Należy stawić im czoła. Oboje byli
na skraju, ale razem doszli do czegoś pomiędzy. Udało im się przywrócić
równowagę w swoich życiach.
“Welcome to the Hotel
California.
Such a lovely place. Such a lovely face
Plenty of room at the Hotel
California.
Any time of year you can
find it here.”
Chyba
każdemu, bez względu na wiek znany jest ten utwór. „Hotel California” to tylko
jeden z wielu utworów, który towarzyszy bohaterom i nam podczas podróży. Muzyka
stanowi tu bardzo ważny aspekt od początku do końca. Gdyby nie głośny „Feel
like makin’ love tonight” ze słuchawek Andrew w autobusie być może nigdy by się
do siebie nie odezwali. W drodze muzyka stale im towarzyszyła, tworząc
niepowtarzalną atmosferę. Wcześniej tego typu klimaty nie były mi zbyt bliskie,
jednak z czasem „dorosłam do nich” tak jak Camryn. Dla nas obu ta muzyka stała
się ważna i obie doceniłyśmy jej wartość. Mogę stwierdzić, że każdy kto
przeczyta tę książkę pokocha tę muzykę, bo jest nieodłączną częścią tej
historii.
Aspekt
drogi to drugie co w tej historii ważne. Większość z nas choć raz marzyła o
typowej amerykańskiej road to nowhere starym amerykańskim samochodem. Wiatr we
włosach, muzyka w uszach, a przed nami cały świat. Bez określonego kierunku ani
celu. Przez tę historię te marzenia powróciły ze zdwojoną siłą. Chwilami
chciałam po prostu wsiąść w samochód i pojechać. Klimat tej książki sprawia, że
po prostu chce się robić to, co oni, być w tych samych miejscach, widzieć i
przeżywać to samo.
„The
edge of never” było dla mnie z pewnością ogromnym, pozytywnym zaskoczeniem.
Natrafiłam na nią przypadkiem i nie spodziewałam się wiele. Okazało się jednak,
że to znacznie więcej. Stała się jedną z moich ulubionych i teraz przypomina mi
o sobie dość często. Nie spodziewałam się przede wszystkim wylać przy niej tyle
łez. Nie chcę psuć nikomu radości z poznawania ich losach powiem tylko, że już
bardzo dawno nie trafiłam na książkę, która miałaby takie zwroty akcji i tak na
mnie oddziaływała. Doświadczyłam zarówno łez radości, jak i smutku. Ta książka
niemal przyprawiła mnie o załamanie nerwowe. Ale o tym jak i dlaczego możecie
się przekonać jedynie czytając tę wspaniałą książkę. Tej historii nie da się
streścić w kilku zdaniach. To trzeba przeżyć!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz