czwartek, 22 sierpnia 2013

"The edge of never" J. A. Redmerski

           Camryn zawsze inaczej patrzyła na świat. Odstręczała ją myśl o robieniu całe życie jednej i tej samej rzeczy. Zestarzenia się z poczuciem, że nie wykorzystała w pełni danego jej czasu. Jedyną osobą, która podzielała jej zdanie i chciała jej zapewnić życie, jakiego chciała był Ian. Byli nierozłączni dopóki wypadek samochodowy nie rozdzielił ich na zawsze. Camryn nie mogąc się pozbierać po stracie, postanowiła już nigdy się nie zaangażować, bojąc się ponownego bólu. Od tamtego czasu jej życie straciło wszystkie barwy, a Camryn powoli zaczęła zapadać w depresję. Wyrusza w podróż do nikąd w poszukiwaniu odpowiedzi. W autobusie poznaje Andrew. Na początku trzymany na dystans, z czasem odnajduje drogę do jej serca. Razem zmierzają w swoim kierunku, przywiązując się do siebie. Ta podróż odmieni ich oboje. Okaże się jednak, że nie tylko Camryn ma swoje sekrety. Czy ci, którzy postanowili nigdy nie pokochać odnajdą to, czego szukają?
            „The edge of never” nie jest typową powieścią. Jest raczej z tych, które, gdy się kończą, zabierają kawałek twojej duszy i już nigdy nie jesteś taki, jak kiedyś. Otwierając tę książkę, wyruszyłam w amerykańską road to nowhere. W poszukiwaniu moich odpowiedzi. Z klasycznym rokiem w słuchawkach i otwartą drogą przede mną. Nie wiedziałam gdzie mnie doprowadzi, ani co odnajdę na jej końcu. Jednego tylko mogłam być pewna. Już nigdy nie będę taka sama.

„Pamiętaj, by zawsze być sobą i nie bój się mówić to, co myślisz czy marzyć na głos.”

            Najważniejsze to być sobą. To nasze życie i powinniśmy je spędzić tak, jak my tego chcemy, a nie tak, jak inni tego od nas oczekują. Powinniśmy podążać za swoimi marzeniami, nie zważając na nic innego. To nasz czas. Jedną z rzeczy jakie Camryn i Andrew odnaleźli na swojej drodze było podążanie za własnymi pragnieniami. Bycie sobą mimo wszystko. Pomagali sobie nawzajem zrozumieć kim naprawdę są. Dopiero razem zaczęłi w pełni żyć, odkrywając rzeczy, o których wcześniej nawet nie śnili. Oboje zranieni przez życie wyruszyli w poszukiwanie sensu. Zgubili go po stracie bliskiej osoby. Nie potrafili już żyć. Jedyne, co im zostało to porzucić przeszłość i ruszyć ze swoim życiem do przodu.
            Oboje chcieli od życia czegoś więcej. Odnaleźli to podczas tej podróży. Nauczyli się też kochać. Dopiero wtedy zrozumieli co naprawdę znaczy miłość. Oboje walczyli z tym uczuciem z całych sił. Doświadczenia zmusiły ich do wzniesienia wokół siebie murów. Wspólnymi siłami burzyli je, ucząc się nawzajem płakać, kochać i brać z życia pełnymi garściami. On nauczył ją swobodności. Udowodnił, że nie ma rzeczy idealnych i ona także ich takimi nie zrobi. Ona nauczyła go brać życie bardziej na poważnie. Od niektórych spraw nie da się po prostu uciec. Należy stawić im czoła. Oboje byli na skraju, ale razem doszli do czegoś pomiędzy. Udało im się przywrócić równowagę w swoich życiach. 

“Welcome to the Hotel California.
Such a lovely place.  Such a lovely face
Plenty of room at the Hotel California.
Any time of year you can find it here.”

Chyba każdemu, bez względu na wiek znany jest ten utwór. „Hotel California” to tylko jeden z wielu utworów, który towarzyszy bohaterom i nam podczas podróży. Muzyka stanowi tu bardzo ważny aspekt od początku do końca. Gdyby nie głośny „Feel like makin’ love tonight” ze słuchawek Andrew w autobusie być może nigdy by się do siebie nie odezwali. W drodze muzyka stale im towarzyszyła, tworząc niepowtarzalną atmosferę. Wcześniej tego typu klimaty nie były mi zbyt bliskie, jednak z czasem „dorosłam do nich” tak jak Camryn. Dla nas obu ta muzyka stała się ważna i obie doceniłyśmy jej wartość. Mogę stwierdzić, że każdy kto przeczyta tę książkę pokocha tę muzykę, bo jest nieodłączną częścią tej historii.
Aspekt drogi to drugie co w tej historii ważne. Większość z nas choć raz marzyła o typowej amerykańskiej road to nowhere starym amerykańskim samochodem. Wiatr we włosach, muzyka w uszach, a przed nami cały świat. Bez określonego kierunku ani celu. Przez tę historię te marzenia powróciły ze zdwojoną siłą. Chwilami chciałam po prostu wsiąść w samochód i pojechać. Klimat tej książki sprawia, że po prostu chce się robić to, co oni, być w tych samych miejscach, widzieć i przeżywać to samo.
„The edge of never” było dla mnie z pewnością ogromnym, pozytywnym zaskoczeniem. Natrafiłam na nią przypadkiem i nie spodziewałam się wiele. Okazało się jednak, że to znacznie więcej. Stała się jedną z moich ulubionych i teraz przypomina mi o sobie dość często. Nie spodziewałam się przede wszystkim wylać przy niej tyle łez. Nie chcę psuć nikomu radości z poznawania ich losach powiem tylko, że już bardzo dawno nie trafiłam na książkę, która miałaby takie zwroty akcji i tak na mnie oddziaływała. Doświadczyłam zarówno łez radości, jak i smutku. Ta książka niemal przyprawiła mnie o załamanie nerwowe. Ale o tym jak i dlaczego możecie się przekonać jedynie czytając tę wspaniałą książkę. Tej historii nie da się streścić w kilku zdaniach. To trzeba przeżyć!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz